Sport
Sport
Bokserski mistrz w ringu Boga
Autor: Michał Bondyra
Kiedyś fantastyczny bokser, który potrafił wygrywać z największymi, nawet gdy wchodził na ring z kontuzją. W 1992 r. na igrzyskach w Barcelonie spektakularnie pokonał mistrza świata Kubańczyka Angelo Espinozę i w kontrowersyjnych okolicznościach przegrał finał z Niemcem Torstenem Mayem. Zdobył brąz – ostatni medal polskich bokserów na igrzyskach. Brązowy medalista mistrzostw Europy, 10-krotny mistrz Polski, nadal jest wojownikiem. Teraz jednak przedmiotem jego walki jest zbawienie. Zapraszam do rozmowy z Wojciechem Bartnikiem.
Rozmawia Michał Bondyra
(...) Już na początku kariery, a były to lata 80. XX wieku, kiedy komuniści zakazywali wykonywania gestów religijnych, za które mogły spotkać tego, kto je wykonywał, poważne konsekwencje, Pan tę swoją wiarę manifestował, jak gdyby nigdy nic.
– To były trudne czasy, a ja boksowałem w Gwardii Wrocław, klubie, który należał do milicji. W wakacje 1984 r. zacząłem bardzo mocno trenować. Miałem już 17 lat i pamiętam, że znany na Dolnym Śląsku wokalista, jak usłyszał, że chcę być mistrzem Polski, to powiedział, żebym dał sobie spokój. To mnie zmotywowało do jeszcze cięższej pracy. Już jesienią stoczyłem pierwszą walkę pokazową z zawodnikiem Polonii Świdnica. To była kategoria półciężka, a ja żeby zrobić wagę, musiałem dopijać wodą, zresztą kranówką, którą się potem zatrułem.
I już w tej pierwszej walce Pan zrobi znak krzyża?
– Przed walką uklęknąłem na jedno kolano i się przeżegnałem. Wszedłem na ring i wygrałem. A po walce zdenerwowany trener podbiegł i mówi: co ty Wojtek wyprawiasz? Jakieś dziwne gesty robisz? Nie rób takich rzeczy więcej – zakazał. Bał się, bo z trybun pojedynek oglądał milicyjny generał. Głowiłem się, co tu Boże robić? Gdybym powiedział o tym mamie, pewnie powiedziałaby, bym sobie dał spokój z boksem.
I co Pan zrobił?
– Pan Bóg mi w życiu pomaga, więc ja to będę pokazywał – postanowiłem. Przed kolejną walką znów uklęknąłem i znów wykonałem znak krzyża. Z czasem przestało im to przeszkadzać, bo wygrywałem. A ja ten znak krzyża robiłem przez całą trzydziestoletnią karierę.
To dla Pana nie był pusty gest.
– Nigdy. Na początku prosiłem Boga, żeby wygrywać. Z czasem o to, żeby nic ani mnie, ani rywalowi się nie stało, żeby walka była czysta. Zresztą na 302 pojedynki, jakie stoczyłem, ogromna większość była czysta, a gdy zdarzały się faule, takie jak uderzenie w tył głowy czy plecy, to nigdy celowo. One na pewnym etapie wynikały z braku techniki, którą nadrabiałem.
dużo więcej w grudniowym numerze "KnC - Króluj nam Chryste"
Wojciech Bartnik opowie Michałowi Bondyrze
fot. arch.pryw. W. Bartnika