Nasza rozmowa
Nasza rozmowa
Mamy skarb, którym nie potrafimy zafascynować
Autor: Michał Bondyra
Zanim tego lata został biskupem, był ministrantem i to już od przedszkola (!), opiekunem ministrantów, formował też kleryków w seminarium i świeckich przez ogólnopolski program duszpasterski, którego był współtwórcą. Jako doktor teologii pastoralnej świetnie diagnozuje to, jakie problemy we współczesnym świecie ma wierzący człowiek. O tym, dlaczego przeżywanie Eucharystii jest jak jazda samochodem, a modlitwa jak nauka języków, rozmawiamy z bp. Szymonem Stułkowskim.
Rozmawia: Michał Bondyra
Był Ksiądz Biskup gorliwym ministrantem?
– Ostatnio na rekolekcjach, które prowadziłem, było czytanie o mannie. Mojżesz prosił o pokarm i Izraelici dostali mannę, z której mieli korzystać według dziennego zapotrzebowania. Na bazie tego fragmentu wywiązała się rozmowa o potrzebie codziennej Eucharystii. Wtedy uświadomiłem sobie, że jako ministrant w Rokietnicy codziennie służyłem do Mszy św. Będąc już w liceum codziennie czytałem też słowo Boże. Byłem zresztą po kursie lektorskim, na który dojeżdżaliśmy do szamotulskiej kolegiaty. Do dziś pamiętam błogosławieństwo do funkcji lektora udzielone nam przez abp. Antoniego Baraniaka. Nie było wtedy dla nas alb i dostaliśmy takie za duże, kapłańskie. A zamiast cingulum mieliśmy zwykły sznurek, który zresztą zakrywaliśmy albą, by go nie było widać.
A jak udawało się Księdzu Biskupowi budować relacje ministrantów z Bogiem?
– W nasze wspólne działania włączałem ich rodziców. A że nie każdy ministrant miał świadectwo wiary od swojej mamy czy taty, ci zaangażowani rodzice pełnili rolę takiego świadectwa zastępczego. Pomoc rodziców była nie do przecenienia. Do dziś wspominam nasze wspólne wypady do Zakrzewa. Zbieraliśmy się na dworcu, jechaliśmy wspólnie pociągiem do Dąbrówki, stamtąd pieszo do Zakrzewa, a potem pół dnia graliśmy wspólnie w piłkę. To był świetny czas.
Jeżdżąc po polskich parafiach, obserwuję niebezpieczny trend, w którym jest grupa księży, która nie przykłada odpowiedniej wagi do formowania ministrantów. W myśl zasady cokolwiek się nie zrobi, ministranci zawsze byli, są i będą… Okazuje się, że to tak nie działa.
– Za moich czasów mówiło się, że z ministranta wyrasta albo ksiądz, albo milicjant. A trzeba wyjaśnić, że wtedy milicja nie była tak szanowana jak dziś policja. Ona była wtedy narzędziem opresyjnym władzy, która jawnie walczyła z Kościołem, negowała Boga. Milicjanci wyrastali z tych, którzy nie weszli głębiej w tajemnicę Najświętszej Ofiary. Dziś jest podobnie. Tylko zamiast milicjantów rosną ci, którzy wojują z Kościołem, choć wcześniej chodzili do katolickich szkół, czy służyli przy ołtarzu. Dlatego tak ważne, jest by ksiądz pomagał wejść w głębię tajemnicy Eucharystii. Wtedy w młodym chłopaku zrodzi się szacunek, a potem miłość do Chrystusowych tajemnic. To daje szansę na to, że jako dojrzały mężczyzna poczuje powołanie do kapłaństwa albo małżeństwa i ojcostwa. Decydująca tu jednak jest solidna formacja duchowa prowadzona krok po kroku przez księdza opiekuna…
więcej w rozmowie Michała Bondyry we wrześniowym "KnC - Króluj nam Chryste"
fot. R. Woźniak/KnC