Nasza rozmowa
Nasza rozmowa
Jak sól w potrawie
Autor: Michał Bondyra
Od lat na antenie TVP i TVP Sport komentuje mecze biało-czerwonych, a także mecze Ligi Mistrzów. Trzykrotnie pracował na mundialach, dwukrotnie na Euro. Szefuje redakcji sportowej TVP Lublin. W ponad 150 meczach jako pomocnik grał na poziomie ekstraklasy. Do dziś prócz wielkiej piłki lubi skomentować mecze na młodzieżowych turniejach. O Euro, tajnikach komentatora, przygodzie z piłką i ministranturą mówi Tomasz Jasina.
Rozmawia: Michał Bondyra
Wróciłem niedawno z Rzeszowa, gdzie na XI Mistrzostwach Polski LSO w Piłce Nożnej Halowej o Puchar „KnC” grało wielu młodych chłopaków. Pan też zaczynał grę w piłkę w wieku 10 lat.
– I też byłem ministrantem. Kiedyś zaczynało się trochę później. Nie było treningów dla sześcio-, siedmiolatków. Tamte treningi w Motorze Lublin to była wielka przygoda. Wcześniej wykorzystywało się każdy placyk, by pograć wszystkim, co choć trochę przypominało piłkę. W klubie jak na ówczesne czasy był już w miarę profesjonalny sprzęt, choćby w postaci korkotrampek – szczytu marzeń wielu chłopaków. Ten trening to była zabawa z piłką, która z jednej strony dawała przyjemność, z drugiej – uczyła cierpliwości, odpowiedzialności i wytrwałości.
Wspomniał Pan o ministranturze.
– Przez kilka lat byłem ministrantem w parafii św. Agnieszki w Lublinie. Pochodzę z rodziny głęboko wierzącej, więc moja służba przy ołtarzu była czymś naturalnym. W momencie gdy miałem wchodzić na drogę lektorską, moje zaangażowanie w piłkę sprawiło, że zaczęło mi brakować czasu. Ministrantura to był jednak sympatyczny akcent moich młodych lat.
Pańska przygoda z piłką, już ta późniejsza, była okazała: ponad 150 meczów w ekstraklasie, dwuletni epizod w drugiej lidze francuskiej. Można było wycisnąć więcej?
– Z jednej strony pozostaje niedosyt, że nie zagrałem w seniorskiej reprezentacji Polski (Tomasz Jasina grał w kadrze do lat 18 – przyp. MB), z drugiej widziałem wielu chłopaków utalentowanych bardziej niż ja, którym z różnych względów nie udało się osiągnąć później tego, co mnie. Myślę, że to, co osiągnąłem, to była miara talentu, który dostałem od Boga, umiejętności i pracy, którą wkładałem w trening. Dobrze wspominam ten czas, bo poznałem wielu ludzi, była rywalizacja sportowa, było zarabianie pieniędzy na życie. Dziś życzliwie patrzę na tych, którym się udało, którzy osiągnęli więcej niż ja.
Skąd pomysł na komentatorkę?
– Przyszedł trochę niespodziewanie. Kiedy kończyła się moja przygoda z piłką, mimo że nie miałem żadnej poważniejszej kontuzji, mój organizm zaczynał odczuwać trudy uprawiania sportu. Nie powiedziałem sobie wtedy, że będę dziennikarzem sportowym, ale gdzieś to we mnie dojrzewało. Ukończyłem studia dziennikarskie i poczułem, że to może być szansa, by być przy mojej pasji – piłce, by połączyć jedno z drugim. Dostałem propozycję w regionalnym ośrodku TVP Lublin. Na początku nie dało się z tej pracy wyżyć, ale ciągle szlifowałem swój warsztat, stając przed próbą, czy widzowie mnie zaakceptują. Akceptowali, więc wszystko toczyło się dalej.
Nabrało ostrego przyspieszenia. Ćwierćfinał Pucharu UEFA z Dariuszem Szpakowskim to już naprawdę była głęboka woda…
– To była przezabawna historia. W TVP 2 ogłoszono casting do redakcji sportowej. Na drugim etapie miałem rozmowę z ówczesnym szefem sportu Zygmuntem Lenkiewiczem, podczas której usłyszałem, że zostanę poddany próbie, ale najpierw szkoleniu. Nagle dostaję informację, że 14 marca wraz z Dariuszem Szpakowskim będę komentował mecz ¼ finału Pucharu UEFA między Interem a Valencią. Mocno wbiło mnie w fotel. Pewnie dziś, gdybym posłuchał siebie z tamtego meczu, solidnie bym z siebie się pośmiał. To był rok 2002 i taka pierwsza wielka próba. Wcześniej komentowałem mecze na antenie regionalnej. Tego nie dało się w żaden sposób tego porównać. Świadomość wielkiej widowni paraliżowała. Później w latach 2002-2004 tych prób było wiele więcej. Ktoś widocznie dostrzegł, że mogę być dobrym materiałem do obróbki.
Internet aż huczy od hejtu z komentatorskich wpadek. Jak Pan podchodzi do negatywnych opinii na swój temat?
– Nieraz obrywało mi się na forach internetowych. Na początku mocno przeżywałem te negatywne opinie. To była dla mnie twarda szkoła. Po czasie dojrzałem, mam do nich dystans. Równocześnie doskonaliłem swój warsztat, przeszedłem szkołę pod względem języka. Krok po korku wspinałem się wyżej. Życie nauczyło mnie pokory. Wiem, że na merytoryczną krytykę nie ma co się obrażać, ale ją przyjmować i doskonalić swój warsztat. Z drugiej strony nie ma czegoś takiego jak model komentatora, bo każdy ma inny charakter, styl, język, poglądy. Komentator ma widzowi pomóc. Ma być dodatkiem, jak sól w potrawie. Bez niej potrawa nie byłaby tak smaczna, ale gdy jest jej za dużo, to też nie jest dobrze.
Byłemu piłkarzowi łatwiej jest komentować?
– W ocenie boiskowych zdarzeń na pewno tak. Z drugiej strony piłka nożna się rozwija. Zmieniają się pewne trendy, taktyka, sposób ustawienia zawodników, ich przygotowania do meczów. Z tym wszystkim trzeba być na bieżąco. Na kanałach otwartych trzeba też przystosować piłkarski żargon do języka, który byłby akceptowalny dla większości odbiorców.
Woli Pan komentować ze studia czy ze stadionu?
– Będąc na stadionie, nie trzeba sztucznie budować emocji. One przychodzą wraz z dopingiem trybun. Ze stadionu łatwiej też dostrzec pewne zjawiska, które zachodzą w trakcie meczu. Czasem jest to jakiś ruch na ławce rezerwowych, jakiś gest, którego wszędobylska kamera nie wychwyci. Na stadionie komentuje się łatwiej, choć nie zawsze. Pamiętam półfinał Ligii Mistrzów między Barceloną a Bayernem na Camp Nou, który komentowali Darek Szpakowski z Marcinem Żewłakowem. Zdobyłem akredytację i byłem tam wtedy z nimi. Mieli miejsce na wirażu, z którego oglądalność pod kątem czytania gry była mizerna. Musieli posiłkować się tym, co jest na monitorze. Tak trudne warunki wynikały jednak z olbrzymiego zainteresowania mediów światowych tym meczem.
A które z tych wielkich stadionów wspomina Pan najmilej?
– Komentowałem w Lidze Mistrzów mecz Arsenalu z Interem jeszcze na starym stadionie londyńczyków. Na Highbury było idealnie, stanowisko było na wysokości drugiego piętra, wszystko było czytelne i dobrze widoczne. Z reguły komentuje się z perspektywy piątego, szóstego piętra, postaci są troszkę mniejsze, ale gdy grają dwie dobre drużyny, po samym sposobie poruszania się łatwo można rozpoznać zawodnika.
Niezwykłe wspomnienia ma Pan też zapewne z wielkich imprez, na których Pan komentował. Proszę opowiedzieć o kulisach pracy na piłkarskich mistrzostwach świata czy Europy.
– Na mistrzostwach świata pracowałem trzy razy: w Niemczech, RPA i Brazylii. Sam wyjazd na taką imprezę działa na wyobraźnię. To są imprezy doskonale zorganizowane dla nas, dziennikarzy, pod względem logistycznym. Wszystko jest ułożone tak, by jak najmniej się przemieszczać. Wyjątek był w Brazylii, gdzie nasze stanowisko komentatorskie było po przeciwległej stronie stadionu co biuro prasowe. Niezwykła jest wtedy też obecność byłych lub obecnych gwiazd światowej piłki, które współkomentują mecze. Pamiętam spotkanie z Arsenem Wengerem (trener Arsenalu – przyp. MB), który na mundialu w Niemczech siedział obok mnie na stanowisku komentatorskim. Pamiętam też przejażdżkę windą z Olivierem Khanem, który komentował mecze w RPA dla ZDF. Z drugiej strony wartością jest bycie w mix-zonie z tymi, którzy właśnie zagrali mecz. Są tam surowe przepisy, ale w Brazylii na przykład, gdzie komentowałem wraz z Kamilem Kossowskim udało mi się pogadać chwilę, a nawet zrobić wspólne zdjęcie z Miro Klose, z którym Kamil grał w jednej drużynie. Dziś zostało miłe wspomnienie i pamiątka. Generalnie czuć na takich imprezach atmosferę piłkarskiego święta. Proszę mi wierzyć, nijak nie da się porównać obecności na mundialu czy Euro z komentowaniem meczów tych imprez ze studia w Warszawie.
Zupełnie inaczej komentuje się zapewne grę biało-czerwonych. Komentuje Pan wtedy bardziej sercem czy rozumem?
– Zdecydowanie bardziej sercem. Człowiek bardzo chce, by Polacy wygrali, bardzo przeżywa strzelone przez nich gole. Komentowałem mecze Polski, która wywalczyła awans na mundial w Niemczech, m.in. wygrane z Austrią w Wiedniu czy z Irlandią Płn. w Belfaście. Ten ostatni z dachu stadionu z dużym mikrofonem w ręku. Taki styl retro. Z Belfastu nie zapomnę też gola Jacka Krzynówka, któremu kilka dni wcześniej zmarł tata. Jacek po bramce wykonał charakterystyczny gest ku niebu. Ogromne emocje przeżywam też podczas śpiewania polskiego hymnu. Na mecze Polaków nie trzeba się specjalnie mobilizować. Zresztą podobnie jest, gdy na wysokim poziomie grają dwie doskonały drużyny. Tak było w meczu Niemcy – Ghana na mundialu w Brazylii. Mecz się skończył a my z Kamilem Kossowskim z chęcią skomentowalibyśmy jego jeszcze jedną część.
A co gdy są nudy na pudy?
– Takie mecze komentuje się szalenie trudno. Często po 20-, 30 minutach człowiek sam by chciał, by takie spotkanie się skończyło. Ratując sytuację, wykorzystuje się ciekawostki. Ale to i tak niewiele zmienia. Potem po słabym meczu kibice wylewają też swoją frustrację na komentatorów.
Wróćmy do biało-czerwonych. Czy na Euro we Francji z Polską będzie jak zawsze: mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor?
– Wszystko wskazuje na to, że tak nie będzie. Drużyna Adama Nawałki dowiodła w eliminacjach, że ma charakter i piłkarską jakość. To, że z pierwszej „11” większość piłkarzy gra w bardzo dobrych klubach, to znak czasu. Ale to, że oni wreszcie zaczęli się rozumieć na boisku i poza nim, dobrze świadczy o tym zespole. Myślę, że mamy wielkie szanse, by wyjść z grupy. Irlandia Płn. i Ukraina to zespoły w naszym zasięgu, a Niemcy – choć są faworytem każdego turnieju, przeżywają zmianę pokoleniową, mieli też trochę kontuzji. Poza tym graliśmy z nimi eliminacje i znamy ich możliwości. Optymiści mówią o tym, że mamy nawet szanse na ćwierćfinał. Wszystko jest możliwe, pod warunkiem że nasi wszyscy zawodnicy będą w dobrej dyspozycji fizycznej.
Po raz pierwszy na Euro zagrają 24 zespoły. To dobrze?
– Moim zdaniem 16 drużyn to był wariant optymalny. Powiększenie turnieju podyktowane było jednak wyższymi wpływami z telewizji, większymi pieniędzmi do budżetów narodowych federacji. Poza tym UEFA wciąż przyjmuje nowych członków (ostatnio Kosowo) i pewnie chce dać większe szanse tym mniejszym. Miejmy nadzieję, że nie będzie zbyt wielu meczów, w których różnica między drużynami będzie znaczna.
A co z faworytami? O Niemcach Pan wspominał, innych wielkich – Holendrów – nie ma.
– Brak Holendrów to jest sensacja. Niemcy, jak wspomniałem, faworytami są zawsze. Murowanych faworytów jednak nie ma. Wśród drużyn, które do ich grona można zaliczyć, są na pewno Hiszpanie, podrażnieni po porażce w ostatnim mundialu, Anglicy – wciąż czekający na sukces w mistrzowskim turnieju, Włosi – budujący na turniejach formę z meczu na mecz, no i Francuzi, nie tak dawno przecież wygrywający mistrzostwo świata i Europy. Chciałbym, by wśród tych niedocenianych była także Polska.
fot. J. Rajkowski/KnC