Sport
Sport
Najdłuższy wyścig w życiu
Autor: Michał Bondyra
Gdy po upadku na torze żużlowym kolega z drużyny przejechał mu po plecach, jego kręgosłup nie wytrzymał. W szpitalu usłyszał wyrok: „Nigdy nie będzie pan chodził, ani uprawiał sportu". Rafał Wilk przez morderczą pracę, ale i dzięki wierze w Boga do sportu jednak wrócił. Od lat nie ma sobie równych w parakolarstwie. W handbike zdobył już wszystko, m.in. dwa paraolimpijskie złota oraz sześć tytułów mistrza świata.
Rozmawia Michał Bondyra
Co Cię pociągało w speedwayu?
– Zapach, prędkość, zastrzyk adrenaliny, bo w dwie sekundy osiągasz 100 km/h. Ale zaczęło się od taty, który sam jeździł na żużlu i często zabierał mnie na stadion. Tak tym przesiąknąłem, że chciałem spróbować. A że mi się spodobało, to zacząłem jeździć.
Zresztą z dużym powodzeniem. Wywalczyłeś chociażby dwa mistrzostwa drużynowe juniorów. Byłeś też zawodnikiem roku w Krośnie.
– Ta moja kariera rozwijała się różnie. Były wzloty i upadki, ale nigdy się nie poddawałem. Przyszedł już taki czas, że było tylko lepiej, ale cóż – wszystko się urwało.
Ósmy bieg zahaczasz o bandę, a gdy upadasz przejeżdża po tobie kolega z drużyny. To było dziesięć lat temu.
– W szpitalu byłem trzy tygodnie. Jak się przebudziłem po sześciogodzinnej operacji, lekarz ordynator na dzień dobry powiedział mi, że mam złamany kręgosłup i że nie będę chodził, a tym bardziej uprawiał sportu. Rzuciłem przekleństwem i powiedziałem: „Zobaczysz jeszcze tu przyjdę o kulach albo przyjadę na wózku, ale pokażę ci, że się da”.
Do sportu była jednak daleka droga. Trzeba było nauczyć się żyć na nowo.
– Wypadek to był koniec jednego życia. Dostałem jednak szansę nowego życia i postanowiłem to wykorzystać. Potraktowałem to jako najdłuższy wyścig w moim życiu, w którym wciąż startuję, walczę i wydaje mi się, że odnoszę sukcesy.
Rehabilitacja była długa?
– Przez pierwsze cztery lata ćwiczyłem po osiem godzin dziennie. Najpierw sześć godzin w szpitalu, potem w domu jadłem obiad i znów dwie godziny. Widziałem, że był postęp. Nogi nie zaczęły się ruszać, zresztą nie ruszają się do dziś. Śmieję się, że jeżdżę na wózku, bo oszczędzam je na starość. Stawałem się mocniejszy i bardziej samodzielny. Zacząłem jeździć na nartach.
?
– Monoski (narty dla osób sparaliżowanych od pasa w dół – przyp. MB). Lekarze pukali się w głowę, mówili, że za wcześnie. A ja im na to, że moja głowa tego potrzebuje. Po dwóch latach śruby w stelażu, który miałem w plecach nie wytrzymały mojego trybu życia. Kręgosłup się nie zrósł. Potrzebowałem kolejnej operacji. Teraz jest w porządku.
A kiedy pojawił się rower ręczny?
– Byłem trenerem żużlowym w KMŻ Lublin. Od połowy 2010 r. zacząłem jeździć na handbike'u (rower napędzany ręcznie – MB). No i zaczęły się starty. Pierwszy rok można było je jeszcze pogodzić z pracą trenerską, ale gdy w 2011 r. nastawiłem się na mocniejsze treningi i poważne starty, musiałem z czegoś zrezygnować. Postawiłem w stu procentach na handbike i okazało się, że miałem rację.
Pierwsze igrzyska rok później w Londynie i od razu dwa złota!
– Wcześniej było jeszcze mistrzostwo Polski, które zadedykowałem zmarłemu tacie. Gdy umierał w wyniku wypadku, powiedziałem mu: „Tato, będę najlepszy”. Myślałem, że to już jest to, ale przyszły igrzyska i zdobyłem w debiucie złoto. Wtedy podniosłem krążek do góry i powiedziałem: „Tato to jest ten medal, który ci obiecałem”. Po tym medalu dzieci przysłały mi SMS, że drugi medal jest dla nich. Jaki drugi? Złota jazda na czas uskrzydliła mnie jednak do walki w konkurencji ze startu wspólnego. Miałem plan, by odjechać rywalom na jednym z okrążeń, odjechałem i znów było złoto. Faktycznie dla dzieci, tak jak chciały.
Pewnie dzieci są dumne z taty.
– Myślę, że tak. W tym roku, w którym zdarzył się wypadek, Wiktoria pierwszy raz miała iść do szkoły. Była połowa sierpnia, a ja postanowiłem, że do 1 września wejdę na tyłku po schodach na drugie piętro, gdzie mieszkamy. Chciałem zrobić jej niespodziankę. Gdy pierwszy raz spróbowałem, po pierwszym stopniu, ręce trzęsły mi się jakby były z galarety. Rozpłakałem się, ale się zawziąłem i dałem radę. Najstarsza Gabrysia przez lata jeździła ze mną na zawody, teraz ma 20 lat i swoje życie, a zamiast niej jeździ Wiktoria. Razem lecimy w piątek ścigać się do Włoch. Obie ćwiczą akrobatykę sportową.
A twój syn Hubert?
– Gra w piłkę w Junaku Słocina, najczęściej na bramce. Czasem uda mi się pójść na jego mecz. Wyjeżdżamy też wspólnie na narty.
Twoje sukcesy to mordercza praca.
– To prawda. Rocznie trenuję ponad 600 godzin i przejeżdżam ponad 15,5 tys. kilometrów. To poziom kolarzy z Pro Tour. Michał Kwiatkowski przejeżdża 30 tys. kilometrów. Na moim Podkarpaciu mam doskonałe warunki, wszędzie nowy asfalt, odcinki płaskie, górki. Czasem jeżdżę na treningi w Bieszczady, sentymentalnie do krainy Wilka (śmiech).
Skoro o jeździe: jakie prędkości rozwijasz na handbike’u?
– Najszybciej z górki jechałem ponad 96km/h. Na zawodach po płaskim jeżdżę 46km/h. Wszystko cztery centymetry nad ziemią.
Zdarzają się Tobie wywrotki?
– Raz się zdarzyła. Zupełnie na początku. Miałem jeszcze innego handbike’a, na którym się klęczało w tzw. pozycji na dzika. Pierwszy dobry zakręt, 180 stopni, a ja już leżę. Poodzierane przedramię i noga. Wtedy pomyślałem: jest krew, jest pot – to jest to. Wracamy do normalności.
W tej normalności po wypadku maczał też palce Bóg?
– Bóg się ode mnie nigdy nie odwrócił, a ja nigdy nie miałem do Niego pretensji o to, co się stało. Był czas, że nie chodziłem do kościoła, ale on był w mojej głowie. Kiedy poznałem mojego przyjaciela Dariusza Mandziuka, nastąpił mój zwrot na wiarę. Odkąd naprawdę zawierzyłem Bogu, moje życie się zmieniło. Kiedyś wszędzie się spieszyłem, teraz doceniam każdy dzień. Wiem, że równie dobrze mogłoby mnie tu nie być. Ludzie mi nieraz mówili: „Jakbym miał taką sytuację jak ty, to bym się powiesił”. Nie zrobiłem tego, Bóg mi wciąż towarzyszy. Tak jak figurka Matki Bożej z Medjugorie, którą dostałem od Darka i która wraz ze mną była na igrzyskach w Londynie.
W Rio pewnie też będzie. Jedziesz tam po dwa złota?
– Wszystko podporządkowałem temu, by wygrać. Mam jednak szacunek do każdego rywala, bo wiem, ile wkłada w to serca. Powalczę, a życie pokaże.
fot. J.Tomaszewski/KnC