Nasza rozmowa
Nasza rozmowa
Być i nie być jak ojciec Góra
Autor: Michał Bondyra
Z ojcem Wojciechem Prusem OP, jednym z dwóch duszpasterzy Wspólnota Lednica 2000, szefem Wydawnictwa „W drodze”, cenionym spowiednikiem i autorem bajek
Rozmawia Michał Bondyra
Lednica młodych zaprasza po raz XX, ale po raz pierwszy bez ojca Góry. Zamierzacie w jakiś specjalny sposób wspomnieć sylwetkę zmarłego w zeszłym roku ojca Jana?
– A kto powiedział, że bez ojca Jana? [śmiech]. Mówimy przecież o świętych obcowaniu. Starsi pamiętają, jak nie wyobrażaliśmy sobie życia bez Jana Pawła II. A on odszedł do domu Ojca, a Kościół mimo to trwa, bo oparty jest na skale, którą jest Chrystus. Mam nadzieję, że doświadczamy tego samego w przypadku ojca Jana. Zresztą widać to po wielkim entuzjazmie ludzi, którzy angażują się w Lednicę po jego śmierci. Myślę, że dla tych osób jest to sposób podziękowania.
Lednica dziękczynna?
– W naturalny sposób dla tych, którzy przygotowują to spotkanie tak jest. Nie tylko dla nich, bo przy Bramie Rybie pielgrzymów przyjeżdżających w weekendy też jest dużo więcej. W ostatnią sobotę było ich na przykład blisko tysiąc. To jest też znak kumulacji jubileuszy: Roku Miłosierdzia, 1050. rocznicy chrztu Polski, 20-lecia Lednicy i 800-lecia zakonu oo. dominikanów. Na pracę nie narzekamy [śmiech].
Ojciec Jan to fenomen, który swoją wiarą, kreatywnością porywał tłumy młodych. Podobno Ojciec też chciał być, jak on i to przez niego wstąpił do zakonu…
– To prawda. Byłem w drugiej klasie liceum, gdy ojciec Jan był duszpasterzem szkół średnich. W wieku 19 lat poszedłem do zakonu, bo chciałem być drugim ojcem Górą. Doświadczyłem go jako księdza bliskiego, z którym dzieliliśmy jego świat. On z nami spał w stodołach, chodził po górach, także tych, gdzie powstał później ośrodek w Jamnej. Przy nim uczyłem się służyć przy ołtarzu i czytać. Zaliczyłem dwa obozy, przyjazd Ojca Świętego do Polski. Choć byłem w duszpasterstwie tylko dwa lata, to to w jaki sposób o. Jan odprawiał Mszę, jak opowiadał o zakonie, wystarczyło, bym do niego wstąpił.
Wasze relacje w zakonie pewnie się zmieniły.
– Były trudniejsze. Ojciec Jan był mistrzem. Ludzie, szczególnie młodzi, gloryfikują mistrza, przypisując mu cechy boskie. Mieszkając z mistrzem-ojcem Janem okazało się, że on też jest tylko człowiekiem. Ułożenie sobie tego wewnętrznie trwało u mnie bardzo długo. Miesiąc przed śmiercią o. Jana, odbyliśmy ważną rozmowę. To był taki moment pojednania. Ojciec Góra powiedziałby, że wrócił syn marnotrawny. A mnie się wydaje, że to był znak dojrzewania, bo człowiek wychodzi spod ręki mistrza, usamodzielnia się, by do tego mistrza powrócić, ale inaczej, sam jako mistrz-duszpasterz.
Wybór Ojca zaskoczył?
– Wydaje mi się, że nie było w nim pomyłki. Gdybyśmy zastąpili wielką osobowość o. Jana równie wielką osobowością o. Adama Szustaka, to nie byłoby to dobre. Kontynuatorami dzieła o. Jana musieli być ludzie, jak Ignacy Rzecki z Lalki, bohater drugiego planu, bez którego nie byłoby wielkiego dzieła Stanisława Wokulskiego. Takim Rzeckim mamy być teraz my wraz z o. Maciejem. Gdy ktoś tworzy dzieło, ma ono jego rys osobowy, po jego śmierci musi się przesunąć akcent na samo dzieło. Tak było z Matką Teresą z Kalkuty, z bratem Rogerem z Taizé, tak jest też z ojcem Janem Górą.
Dźwiganie wielkiego dzieła po takiej postaci to bardziej brzemię odpowiedzialności czy jednak ogromny prestiż i wyróżnienie?
– Wszyscy czekali na następcę ojca Jana. Jego odejście do domu Ojca i wakat na jego miejscu stał się dla nas dźwignią do nagłej popularności. Jedyną naszą zasługą było to, że na pytanie prowincjała, odpowiedzieliśmy: „tak, poślij mnie”. Powiedzieliśmy „amen” – zgodnie z tegorocznym hasłem spotkania na Polach Lednickich. Prestiż wynikający z zostania następcą ojca Jana trwał prawdopodobnie kilka minut. Zaraz potem rozpoczęła się codzienna praca, wyzwania, kłopoty, pytania, potrzeba ogarnięcia kalendarza. Nagle okazało się, że jest to ogromne dzieło. Ono zapiera oddech, gdy patrzy się z lotu ptaka na tłumy ludzi na Lednickich Polach. Ten oddech jednak wraca, gdy patrzę na współpracowników i ogrom pracy do wykonania. To co wcześniej powiedziałem o Ignacym Rzeckim, prawdziwe jest też wobec wszystkich zaangażowanych, bo gdyby ojciec Jan był w tym wszystkim sam, nie byłoby dwudziestu Lednic. Dla nich wszystkich mam ogromny szacunek i wdzięczność. Z ojcem Górą i Lednicą jest jak z mistrzem proroctwa Eliaszem i jego uczniem Elizeuszem. Gdy Eliasz odchodził do domu Ojca, Elizeusz prosił go, by przeszła na niego połowa płaszcza. Charyzmat ojca Jana nie przeszedł tylko na o. Macieja czy na mnie, ale na każdego z zaangażowanych w jego dzieło. Sztuką jest, by każdy z nas dobrze odczytał, jaką cząstkę tego daru posiada, w jakiej części jest ojcem Janem. A to wymaga dojrzałości.
Układanie rzeczywistości bez ojca Jana jest trudne.
– Ludzie mówią nam, że nie oczekują od nas byśmy byli ojcem Górą, a zaraz potem dodają „ale ojciec Jan robił to tak”. Po jego odejściu doświadczamy trochę pierwotnego Kościoła. Wtedy też po odejściu Jezusa, jego uczniowie pytali, co jest kluczowe, niezmienne, a co można modyfikować. Tak samo jest z nami. Ojciec Jan uwielbiał kadzić, chciał, by kadzidło paliło się non stop, a ja nie jestem przez alergię w stanie wytrzymać takiego stanu w zamkniętym pomieszczeniu. Muszę rozeznać, na ile to kadzidło było ważne, a na ile stanowiło tylko rys osobowy ojca Jana.
Tegoroczna Lednica będzie wyjątkowa ze względu na ważne rocznice. XX-lecie spotkań na Lednicy, 800-lecie zakonu oo. dominikanów, no i 1050-lecie chrztu Polski. Chrzest to taki wspólny mianownik tych rocznic?
– Tak. To jest, jak w Małym Księciu: „najważniejsze jest ukryte dla oczu, najlepiej widzi się sercem”. Ci, co mają oczy do patrzenia, uszy do słuchania i serce do kochania, uczą się odkrywać, że w chrzcie dokonuje się przymierze, jesteśmy namaszczeni na podobieństwo Pana Jezusa. Ojciec z nami się utożsamia, jak ze swoim Synem. Podczas chrztu Jezusa w Jordanie z nieba rozległ się głos: „Ty jesteś moim umiłowanym Synem”. Przez wiarę doświadczamy, że to zdanie jest też o nas. Przez chrzest jesteśmy umiłowanymi synami, córkami w Chrystusie. Przygoda wiary polega na tym, by wciąż słyszeć ten głos. To, że jestem upragniony, kochany, daje paliwo na wszelkie kryzysy. Ten głos słyszy każdy ze stu tysięcy na Polach Lednickich. Każdy jest upragniony, każdy jedyny. Z tego, jak mawiał ojciec Jan, rodzi się entuzjazm wiary. Entuzjazm, który można wyrażać tańcem, śpiewem, ale i codzienną otwartością, uśmiechem. Sprawia, że ludzie nawet nie wiedząc, że jesteśmy wierzący, chcą z nami być, bo jesteśmy fajni. Na tym polega posłanie przez Jezusa. Na tym też polega 800-lecie oo. dominikanów oraz 20-lecie Lednicy.
Na spotkaniu młodych tradycją już jest, że każdy z uczestników dostaje jakąś religijną pamiątkę, „gadżet”. Nigdy nie są one przypadkowe, a ich symbolika wpisuje się w temat spotkania…
– Głównym gadżetem [obaj się uśmiechnęliśmy – MB] jest Pismo Święte Nowego Testamentu. Marzył o tym ojciec Góra – mój mistrz czasów szkoły średniej. Drugi mistrz – czasu studiów – ks. prof. Edward Staniek mówił, że duszpasterz powinien nauczyć ludzi dwóch rzeczy: modlitwy i Pisma Świętego. Niezwykłe jest, jak pięknie marzenie jednego mistrza koresponduje z przesłaniem drugiego. Św. Dominik w XIII w. też zawsze ze sobą nosił Pismo Święte. A nie było wtedy smartphone’ów, tylko ogromne księgi. Dużo mniejsze będziemy rozdawać na Polach Lednickich. To jest gest symboliczny, by Pismo nam towarzyszyło. Pismo, które każdy z nas ma w swoim krwiobiegu. To jest ogromny skarb, szczególnie patrząc na mocno zlaicyzowane kraje Zachodu. Musimy za ten skarb dziękować, ale i pielęgnować, przekazywać z ust do ust, jak kiedyś chrześcijanie. Drugim naszym darem jest lednicki krzyż na pamiątkę chrztu. Krzyż jest po to, by oznaczyć miejsce naszego zamieszkania, naszej pracy, naszą codzienność. Księżom z kolei przekażemy hostie i butelkę wina, by dziękując za dar kapłaństwa, mogli na nich ofiarować mszę dziękczynną dla ojca Jana.
A dlaczego warto by i ministranci wzięli udział na tegorocznej Lednicy?
– Pamiętam, że jako młody adept kadzenia, przez to, że rozpalałem węgielki, nie uczestniczyłem w całej Mszy, a później nie pamiętałem wielu jej momentów. Mówiłem o tym kiedyś starszej koleżance w duszpasterstwie, a ona zacytowała mi tekst św. Augustyna: „kto śpiewa, dwa razy się modli”, modyfikując na „kto kadzi, dwa razy się modli”. Ministrantura to skarb na wielu poziomach: pozwala nam być blisko ołtarza, sprawia, że rozumiemy Mszę lepiej niż inni wierni, rozwijamy swoje talenty, ofiarujemy swój czas i bezinteresowność. Na Lednicę warto pielgrzymować po to, by zainspirować się ludźmi, miejscem, doświadczyć czegoś nowego, a potem wrócić do swojej parafii i ubogacić tym wszystkim swoją służbę przy ołtarzu. Lednica to nie koncert czy zabawa, choć te elementy tam też są, ale szkoła obcowania z innymi, przez które stajemy się piękniejsi.
fot. Archiwum Lednica2000