Nasza rozmowa
Nasza rozmowa
Ich obecność daje mi szczęście
Autor: Michał Bondyra
Z kajakarzem górskim, olimpijczykiem, medalistą mistrzostw świata w drużynie, indywidualnie medalistą mistrzostw Europy i Polski – Dariuszem Popielą – rozmawia Michał Bondyra
Jestem po lekturze biografii Zlatana Ibrahimovica. Ta książka to zapis wiecznego pokonywania przeciwności losu, po to, by dążyć do wyznaczonego sobie celu, by stać się najlepszym. Twoja historia trochę podobna jest do tej Ibry; dramatyczna zmiana barw na austriackie, mimo kwalifikacji brak udziału w igrzyskach w Atenach czy ostatnie odsunięcie z kadry Polski, jako „nierokujący nadziei”. Skąd czerpiesz siłę, by mimo wszystko iść do przodu, nie załamywać się?
– Masz rację, w mojej karierze było dużo przeciwności losu. Gdy rodzice dorobili się na rodzinnym biznesie, przylgnęła do mnie łatka związana z pieniędzmi. Zawsze o swoją pozycję musiałem walczyć i udowadniać swoją wartość. Tak było zarówno w kajakach, jak i w szkole. Wiesz, sport to istotny element życia; pieniądze w nim są ważne, ale nie decydują o wyniku. Tu liczy się praca na obozach, treningach, zawodach. Codzienna praca nad sobą, walka o marzenia. Sport to też lekcja pokory. Uczą jej porażki. Wtedy nabierasz do siebie dystansu. Ciężkie momenty mają też najlepsi, jak Zlatan. U niego, jak i u mnie, najlepszy czas szybko mija. W pokonywaniu trudności pomaga współpraca z profesorami Blecharzem i Żołądziem. Oni rozpisali mi plan, który ma mnie zaprowadzić na szczyt. Mam sporo rezerw w przygotowaniu. Zamierzam z nich skorzystać. Wierz mi, w kajakach nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. W walce z przeciwnościami losu dużą rolę odgrywa wiara. Mocno nią żyję, bo całe życie lubię drążyć i nie wystarcza mi to, co słyszę w kościele.
Wspomniałeś o pomocy znakomitych profesorów, ale w Twojej karierze sportowej ogromną rolę odegra też tata Bogusław i wujek Henryk – medaliści kajakowych mistrzostw Polski i Świata. Ciężko trenuje się, słuchając taty nie tylko w życiu prywatnym, ale i na torze?
– Od najmłodszych lat mam z tatą świetny kontakt. On jest moim przyjacielem. Z nim odbywałem pierwsze poważne rozmowy o życiu i sporcie. Jemu zawdzięczam wszystko. Na niego zawsze mogę liczyć. Kariery sportowe wujka i taty oraz ich pasja spowodowały, że w ogóle wziąłem się za kajaki. Tata ciężko pracował na to, byśmy mogli wyjść na prostą w życiu, a ja, bym mógł trenować. Rozkręcił z wujkiem firmę Centrum, która dziś zatrudnia 30 osób i wspomaga moje starty finansowo. Rodzinny team tworzymy zarówno na kajaku, jak i w firmie. Dzięki tacie nie rzuciłem też tych kajaków. Jego wiara w to, co robię, pozwoliła mi w chwilach zwątpienia dalej uprawiać sport. Moje starty to wspólny projekt, którego teraz częścią jest żona i dziewczynki.
A jakie są wasze relacje podczas treningów? Trener–zawodnik czy tata–syn?
– Tata jest moim przyjacielem w życiu. W sporcie bywa różnie. Czasem odnajdujemy się w rolach ojciec-syn, czasem dla uporządkowania treningu, lepsze są relacje trener-zawodnik. Tu nie można się klepać po plecach, więc są momenty, że się na siebie wkurzamy. Z szacunkiem, w zdrowych, męskich granicach. Generalnie traktujemy się po partnersku. A ta relacja trener–zawodnik jest potrzebna, bo z wnętrza kajaka nie widać błędów, które popełniam. Wtedy zdaję się na wiedzę taty, słucham jego uwag. Poprawiam to, co robię źle.
Kiedyś w naszej rozmowie przyznałeś, że mama i tata to największe autorytety. Za co ich podziwiasz?
– Dziś sam będąc ojcem, podziwiam ich za cierpliwość do dzieci, za lekcję szacunku, którą zresztą prezentują do dziś w stosunku do babci. Ona jest coraz starsza, wymaga więc też opieki, a to z ich strony kolejna lekcja – miłości. Tą miłością otaczają zresztą mnie od najmłodszych lat. A ja tę miłość staram się przekazywać swoim dzieciom, także w trudnych sytuacjach, gdy coś przeskrobią, a ja muszę im dać reprymendę.
Przez ciągłe treningi i starty jesteś tatą z doskoku czy jednak obecnym zawsze pod telefonem, na Skype…
– Bywają sezony, że jestem poza domem ponad 220 dni. Takie ojcostwo jest utrudnione. Dzięki rozwojowi techniki mogę jednak podglądać swoich najbliższych. Gdy jestem na obozie, z żoną umawiamy się na konkretną godzinę, wtedy łączę się z nią i z dziewczynkami. To czas tylko dla nas. Na początku starsza córeczka Lena nie chciała ze mną w ten sposób rozmawiać, bo wolała, by tata był w domu, a nie w telefonie. Teraz zbiera pytania z całego dnia, a ja podczas rozmowy staram się na nie odpowiedzieć. Na szczęście taki wirtualny kontakt trwa zwykle dwa tygodnie, czasem miesiąc, potem wracam do domu. Te powroty, uściski są wspaniałe. Jestem z nimi wtedy kilka dni. W tym czasie nie mogę za wiele zrobić. To moja żona organizuje codzienne życie, zmaga się z jego wyzwaniami. Ja uczestniczę w nich tylko na odległość. Moja żona jest wspaniałą mamą, która dla wychowania naszych córeczek i tego, bym mógł uprawiać sport, poświęciła pracę zawodową. Bardzo jej za to dziękuję, bo bez niej nasza rodzina nie funkcjonowałaby tak sprawnie.
Jesteś dumny ze swoich córek.
– Jasne, jestem dumny z tego, że są. Lena rodziła się cztery lata temu, gdy byłem na mistrzostwach Europy w Hiszpanii. Bardzo żałuję, że wtedy nie mogłem być z żoną. Pamiętam, że nie spałem całą noc przed porannym porodem. Dziewczyny poradziły sobie dzielnie, a mi narodziny Lenki dały takiego kopa, że omal nie zdobyłem medalu (do brązu zabrakło Darkowi 0,2 sek. – przyp. MB). Czasem o dzieciach rozmawiam też z austriackim kajakarzem Helmutem Oblingerem, z którym się przyjaźnimy. On ma dwóch synów, ja dwie córki, bo półtora roku temu przyszedł na świat mój drugi skarb – Sara. Obaj z Helmutem się zgadzamy; żaden medal nie może się równać z tym, że mamy dzieci. Przecież one są celem naszego życia. Ich obecność daje mi szczęście.
Dużo czytasz Pismo Święte. Podpatrujesz trochę św. Józefa?
– W okresie wielkanocnym staram się przeczytać od deski do deski cały Nowy Testament. W moim chrześcijaństwie jednak nie ograniczam się do katolicyzmu. Poznaję też prawosławie i protestantyzm. Dla mnie chrześcijaństwo to wielka rodzina, która niesie za sobą ogromną wartość – Jezusa. Jego ziemski opiekun, Józef, urasta dla mnie do roli wzoru, autorytetu. Mimo ogromnej presji rodziny, środowiska nie odprawił Maryi, a poszedł za głosem serca i jej zaufał. A na pewno targały nim wątpliwości. Dla całej Świętej Rodziny okoliczności narodzenia Jezusa w zderzeniu z realiami nie było proste. Nie tylko Józef, ale i Święta Rodzina to dla mnie ogromny wzór, jak radzić sobie z przeciwnościami losu i podejmować słuszne decyzje. Zresztą od kilku lat mamy ikonę Świętej Rodziny, którą adorujemy.
Wspólnie się modlicie?
– Mam takie miejsce w domu, gdzie są ikony. Tam je adoruję, tam się modlę. Nie ograniczam się porą dnia czy nastrojem. Choć nie ukrywam, że uwielbiam nastrój cerkwi. Z Bogiem rozmawiam głównie modlitwą jezusową, polegającą na powtarzaniu cały czas zdania: „Jezu Chryste Synu Boga żywego, zlituj się nade mną grzesznikiem”. To jest dobry sposób na pilnowanie siebie podczas dnia. Ta modlitwa jest dla mnie jak kompas. Przypomina o celach, priorytetach, daje niezbędny dystans i spokój. Imię Jezusa ma potężny ładunek. Dziewczynek nie zmuszam do modlitwy. Lena stara się mnie naśladować i sama przychodzi do ikon. Modli się ze mną. Sara też już je adoruje, składając na nich pocałunki. Starsza córka chodzi do katolickiego przedszkola i często pyta o opowieści biblijne, wspólnie o nich dyskutujemy. Gdy jesteśmy całą rodziną w kościele, nie strofuję dziewczynek, jeśli chcą pospacerować – spaceruję z nimi, chcą usiąść przy ołtarzu – siadam z nimi. Zależy mi na tym, by czuły, że kościół to nasz wspólny dom, w którym mają czuć się dobrze.
Papież rodziny – Jan Paweł II uwielbiał kajaki, kręte rzeki i góry. Co jeszcze Cię z nim łączy?
– Dla wielu z nas, dla mnie też, to był członek rodziny. Najbardziej cenię go jednak za dialog z innymi religiami, za otwartość. To pośrednio wiąże się z rodziną, bo zrozumienie to przeciwieństwo wojen. A wojny uniemożliwiają spokojny rozwój rodziny. Natura człowieka gór, który obcuje z przyrodą, który ma wewnętrzną siłę potrzebną, by sprostać rwącemu prądowi czy podejściu pod górę dawała o sobie znać w jego pontyfikacie. Dla mnie jest wzorem. Ale by zrozumieć jego pontyfikat, nie wystarczy powtarzać popularnych cytatów, a trzeba zgłębić jego naukę.
W kajakach też przewija się rodzina: rywali. Od paru ładnych lat trwa zacięta rywalizacja między Tobą a klanem Polaczyków.
– Mimo że czasem osoby trzecie chciały nas skłócić, mamy do siebie szacunek. Nie przyjaźnimy się, ale jesteśmy kolegami na wodzie i poza nią, funkcjonujemy na zdrowych zasadach. Czasem z Grześkiem czy Mateuszem rozmawiamy, że nasza rywalizacja to wzór dla młodych zawodników, którzy nie zawsze, jak my, potrafią pogratulować zwycięstwa, tym bardziej że walczymy o rzeczy, które decydują o naszej przyszłości. Przecież na olimpiadzie jest tylko jedno miejsce przypisane do jednego kraju. Bratobójcza walka między nimi oraz między nimi a mną jest więc czymś naturalnym. Jesteśmy jednak taką polską sportową rodziną. Większą rodzinę – międzynarodową tworzymy z kajakarzami z innych krajów. Kumpluję się ze wspomnianym Helmutem Oblingerem z Austrii, a rodzinnie blisko jesteśmy z mistrzem olimpijskim Włochem Daniele Molmentim.
Za rok Rio. Ostatnia szansa na indywidualny medal na igrzyskach?
– Mówiłem już Tobie o ogromnych rezerwach. I o tym, że wraz z profesorami Blecharzem i Żołądziem chcemy je w tym czteroleciu wykorzystać. Stawiamy wszystko na jedną kartę. Mimo wygrania czterech kwalifikacji krajowych mój wyjazd do Rio skomplikowało wicemistrzostwo świata Mateusza Polaczyka. Ale nie składam broni. Walczę o Rio, a potem o medal. Chcę też za pięć lat pojechać do Tokio. Pod medal podporządkowany jest każdy trening, dieta, start. Jego zdobycie to moje marzenie. Czy się uda? Sam Bóg wie. Jeśli jednak nie, to nie będzie tragedii, bo mam oparcie w wierze, rodzinie, ale też kilka innych zainteresowań (głównie historią – przyp. MB). Tak czy inaczej, o swoje marzenia zawalczę!