Sport
Sport
Piłkarz, co z Bogiem góry przenosi
Autor: Michał Bondyra
Jacek Krzynówek w polskiej reprezentacji zagrał blisko 100 razy. Był filarem pomocy biało-czerwonych na mundialach w Korei i Niemczech, a także na mistrzostwach Europy w Austrii i Szwajcarii. Jego znakiem firmowym były „bomby” z dystansu. Tak gole zdobywał m.in. z Portugalią, a w Lidze Mistrzów z Realem czy Romą. Pytany o największy sukces – odpowiada jednak „rodzina”, pytany o Boga, mówi „z Nim mogę góry przenosić!”
Umiałby Pan dziś poskładać stół lub krzesło?
– Pewnie tak, a co?
Podobno przez jakiś czas jako nastolatek pracował Pan w zakładzie stolarskim...
– To prawda, to było w Kamieńsku, bo w rodzinnych Chrzanowicach do dziś nie ma zakładu stolarskiego. Łączyłem wtedy pracę z grą w piłkę w chrzanowickim LZS, ale o piłce nie myślałem, bo sądziłem, że się z niej nie utrzymam.
Kopanie piłki w maleńkich Chrzanowicach otworzyło Panu jednak bramę do wielkiego świata.
– Nie od razu. W Chrzanowicach grałem w B klasie. Gdy graliśmy w Pucharze Polski z Radomskiem, do przerwy po moim golu prowadziliśmy 1:0. RKS wygrał 2:1, ale ja przez jego właściciela Tadeusza Dąbrowskiego zostałem zauważony. Pan Tadeusz umożliwił mi potem grę w III lidze, a pamiętam, że przeskok z B klasy był bardzo duży.
W trzeciej lidze nie było problemów?
– Już w pierwszym roku wybrali mnie do jedenastki sezonu. Potem udało nam się zgodnie z zakładanym przez pana Dąbrowskiego planem awansować do II ligi i z niej nie spaść. Po długich rozmowach z prezesem doszliśmy do wniosku, że warto bym dalej się rozwijał i trafił do lepszej drużyny. Cały okres przygotowawczy spędziłem z GKS Bełchatów, ale kluby nie doszły do porozumienia i na rocznym wypożyczeniu wylądowałem w Rakowie Częstochowa. Debiutowałem z nim w pierwszej lidze (dziś ekstraklasie – przyp. MB) w przegranym 1:2 meczu z GKS Katowice. W sumie rozegrałem 17 meczów, ale jakby uzbierać moje minuty spędzone na boisku starczyłoby ich na może dwa mecze. Grałem więc w trzecioligowych rezerwach. To była dla mnie dobra nauka, bo trzecia liga dolnośląska była najsilniejsza ze wszystkich czterech wtedy istniejących. Pamiętam, że było w niej dużo biegania. Pasowałem tam mentalnie. I mimo niepowodzeń w pierwszej drużynie z Częstochowy i kilku nieprzychylnych wobec mnie kolegów z szatni ten okres mnie zahartował. W 1997 r. wróciłem do Radomska, skąd poszedłem na wypożyczenie do Bełchatowa. Z GKS awansowałem do 1 ligi, a ja zostałem wybrany najlepszym piłkarzem zaplecza ekstraklasy.
To wtedy zadebiutował pan także w reprezentacji.
– W listopadzie w Bratysławie ze Słowacją, w pamiętnym meczu w błocie za kadencji Janusza Wójcika. Byłem jeszcze graczem GKS Bełchatów. A przed reprezentacyjnym debiutem dostałem propozycję z Norymbergi. Powiedziałem, że zostaję w Bełchatowie, chyba, że GKS się nie utrzyma w 1 lidze. Spadliśmy, a ja poszedłem do Niemiec. W Norymberdze spędziłem pięć bardzo fajnych lat. Przeżyłem w tym klubie dwa awanse do Bundesligi i spadek. Dwa razy zostałem wybrany najlepszym piłkarzem 2 Bundesligi. A potem był Bayer Leverkusen…
I Liga Mistrzów!
– Wcześniej mistrzostwo Niemiec.
Przez kilkanaście sezonów gry w Niemczech wyrobił Pan sobie dobrą markę. Niemcy cenią dyscyplinę i pracowitość.
– Wszyscy znają niemieckie powiedzenie: „porządek musi być”. Niemcy cenią zresztą ludzi z charakterem, którzy robią swoje i tyle. Ale w tamtym okresie było zdecydowanie więcej Polaków w Niemczech, niż jest teraz. Na szczęście dzięki marce, jaką wyrabia nam trójka z Dortmundu, naszych piłkarzy znów zaczyna przybywać.
Starsi kibice pamiętają Pana znak firmowy: atomowe strzały z dystansu, zamieniane często na przepiękne gole. Który z tych goli dziś Pan wspomina z sentymentem?
– Jest parę takich fajnych bramek. Wszyscy pamiętają Ligę Mistrzów i nasz mecz z Realem Madryt. To był mój debiut w tych rozgrywkach i od razu gol strzelony Casilasowi. Było w tym wszystkim trochę przypadku, ale i tak bramka była bardzo ładna. Miło wspominam też gol z Portugalią w Lizbonie, który zapewnił reprezentacji remis 2:2. On był niemalże kopią trafienia z Realem. Te dwa gole cenię najbardziej, ale tych bramek było jeszcze trochę w reprezentacji i w Bundeslidze.
Też w Lidze Mistrzów. Z Romą, Liverpoolem…
– Śmiałem się, że w tamtej edycji Ligi Mistrzów (2004/2005 – przyp. MB) to ja zacząłem strzelanie dla Leverkusen w fazie grupowej i to ja je zakończyłem w 1/8 finału. Strzeliłem wtedy Realowi, udało mi się pokonać bramkarza AS Romy, no i mojego przyjaciela Jurka Dudka, który z Liverpoolem sięgał wtedy po Puchar Mistrzów. Moje trafienie w rewanżowym meczu 1/8 finału z Liverpoolem było ostatnim Bayeru w tej edycji Ligi Mistrzów.
Po tegorocznym triumfie Realu Madryt wraca Pan do tej bramki strzelonej Casilasowi?
– Nie, ja nie, bardziej córka. Ona przeglądała ostatnio jakieś wycinki gazet z czasów mojej gry, które zbieraliśmy. To ona wspomina i tym wszystkim żyje. Ma dziś 13 lat, coraz więcej rozumie i cieszy się, że ojciec grał przeciw takim klubom.
Dlaczego Pana zdaniem polscy piłkarze jak Lewandowski potrafią grać na wysokim poziomie także w Lidze Mistrzów, a polski zespół od 18 lat do fazy grupowej tych rozgrywek nie może się dostać?
– Nasza liga jest atrakcyjna tylko w telewizji, ale ogólnie jest słaba. Kluby wolą ściągać piłkarzy zagranicznych trzeciego garnituru, zamiast szkolić i stawiać na naszych wychowanków. Brakuje myślenia długofalowego. Bo nie sztuką jest wygrać ligę, ale nie osłabić się przed walką o europejskie puchary. Mam nadzieję, że tegoroczny mistrz Polski, warszawska Legia, która ma zdecydowanie najmocniejszy zespół i idzie w dobrym kierunku, w końcu wywalczy awans do Champions League, a nam kibicom będzie się ją dobrze w tych rozgrywkach oglądać.
Słowo o kadrze. Trzy mistrzowskie turnieje i blisko setka występów w biało-czerwonych barwach. Czym była dla Pana gra z orzełkiem na piersi?
– Wielkim wyróżnieniem, bo nie wszyscy mogą grać dla Polski. Dziś jest o to zdecydowanie łatwiej, bo wystarczy zagrać dobrze parę meczów, mieć polski paszport, a po polsku nawet nie trzeba umieć mówić. Mnie udało się zagrać w 96 meczach, dwa razy byłem na mistrzostwach świata, pierwszy raz w historii na mistrzostwach Europy w Austrii i Szwajcarii. A przecież przede mną było wielu bardziej utalentowanych i lepszych zawodników, a mimo to nie osiągnęli tego, co ja. Cieszę się, że tak się to wszystko potoczyło, choć zaczynając grę w piłkę, nawet nie marzyłem o tym, że coś takiego przeżyję.
Mam wrażenie, że w reprezentacji dziś są piłkarze lepsi od was, ale to wam udało się awansować na poważne turnieje.
– Pamiętam, że nasze początki też były trudne. Kadrze trenera Jerzego Engela, w której grałem dziennikarze liczyli minuty bez strzelonego gola, a później przyszły eliminacje i trybiki się zazębiły, drużyna skonsolidowała, przyszły wyniki i było już z górki. Dzisiejsi reprezentanci są od nas indywidualnie zdecydowanie lepsi, grają w lepszych klubach, są lepiej wyszkoleni, lepiej przygotowani fizycznie i taktycznie, ale nie ma drużyny. A my taką mieliśmy – grupę chłopaków dążącą do wspólnego celu.
Taką drużynę stworzyć nie jest łatwo.
– To rola nie tylko trenera, ale i całego sztabu szkoleniowego. Gdyby nie Euro 2012 w Polsce nie byłoby nas już na trzech kolejnych wielkich imprezach.
A czego brakuje reprezentantom: chemii czy charakteru?
– Obecni piłkarze to inna generacja, oni mają inną mentalność. W kadrze tworzą się grupy i podgrupy, ale chłopacy muszą sobie z tym sami poradzić, bo nie wszyscy muszą być przyjaciółmi, ale wszyscy muszą mieć jeden cel: wygrane eliminacje. Poza tym od czasów Franciszka Smudy, poprzez Waldemara Fornalika i Adama Nawałkę kadrze brakuje stabilizacji, jest zbyt duża selekcja. Wielu kibiców przez to nie utożsamia się z pierwszą reprezentacją, bo grających w niej chłopców po prostu nie zna.
Patrząc z perspektywy czterech lat piłkarskiej emerytury: czegoś Pan żałuje?
– Chyba tylko tego, że przy całej sympatii do Norymbergi, byłem w niej o dwa lata za długo. Może gdybym wcześniej trafił do Bayeru Leverkusen, to ta moja przygoda z piłką byłaby jeszcze fajniejsza? Poza tym o dwa, może trzy lata krócej grałem przez kontuzje. Zaczęło się od zerwania więzadła krzyżowego w prawym kolanie po mistrzostwach świata w Korei i Japonii w 2002 r. To był czas, gdy w Leverkusen więcej czasu spędzałem w gabinetach rehabilitacyjnych niż na treningu. Ostatecznie jednak moje kolano zajechał w drugim roku gry w Wolfsburgu trener Felix Magath, który wszystkich wrzucał do jednego worka. Po 50 minutach ciągłego biegania kolano w końcu powiedziało dość.
Wtedy mógł pan nadrabiać czas z rodziną. Kim są dla pana najbliżsi?
– Rodzina to coś najlepszego, co udało mi się osiągnąć w życiu. Na mój sukces piłkarski olbrzymi wpływ miała moja żona. Ona wspierała mnie w najcięższych chwilach, kiedy umierał mi ojciec i gdy leczyłem się z kontuzji. Dzięki niej w domu było wszystko poukładane jak należy, a ja mogłem się koncentrować tylko na grze.
Żona była takim azylem, do którego zawsze Pan wracał po zgrupowaniach, meczach…
– Tak. Teraz od pięciu lat jestem przy żonie i córce ciągle i nadrabiam ten stracony przez piłkę czas, gdy nie mogłem z siebie dać tyle, ile chciałem. Wszędzie jeździmy razem, a mnie nie zdarza się, bym wyjechał na dłużej niż dwa, trzy dni.
A Bóg? Jest ważny w życiu Jacka Krzynówka?
– Bardzo ważny. Jestem katolikiem wierzącym, praktykującym. Co niedzielę wspólnie z rodziną jestem w kościele, chodzę do spowiedzi, przyjmuję Komunię,. Nie wyobrażam sobie, by było inaczej: tak zostałem wychowany i tak wychowuję swoją córkę.
A rozmawiając z Bogiem, bardziej Pan prosi czy dziękuje?
– I jedno, i drugie. Jak człowiek wierzy i ma ze sobą kogoś takiego jak Pan Bóg, to może góry przenosić! Są tacy, co o Bogu przypominają sobie w ciężkich chwilach. Gorzej, jak problemów nie ma. Są jednak i tacy, co przy Bogu trwają. Ze mną tak jest.
Przy ołtarzu też Pan służył?
– Tak jest. W Chrzanowicach, gdzie się wychowywałem. Uczęszczałem wtedy do nowo wybudowanego kościoła, który dziś ma już prawie 30 lat.
Graliście wtedy w piłkę?
– Wszyscy grali w piłkę, niezależnie czy służyli przy ołtarzu, czy nie. Ale nie było ministranta, który by nie kopał. Dziś jest tak samo. Mój chrześniak jest ministrantem i też stale gra.
Może pójdzie w ślady wujka, a wcześniej zadebiutuje na Mistrzostwach Polski LSO o Puchar „KnC”, które w tym roku wsparł Pan swoją koszulką. Na mistrzostwach gra wielu chłopaków z równie małych miejscowości jak Pańska. Co mają zrobić, by pójść Pana śladem?
– Miałem to szczęście, że promował mnie pan Tadeusz Dąbrowski. Nie zauważyłby mnie jednak, gdyby nie to, że od zawsze byłem charakterny. Już jako 10-latek grałem ze starszymi przeciw sobie. To mnie hartowało. Trzeba pamiętać, że należy wciąż wierzyć w to, co się robi, nie przejmować się zawistnymi komentarzami, dążyć do wytyczonego sobie celu i nie poddawać się, nie poddawać i jeszcze raz się nie poddawać!
Konkurs:
Odpowiedz na pytania i do 31 lipca wraz z danymi prześlij na adres „KnC”:
- Ile goli w reprezentacji strzelił Jacek Krzynówek?
- Ile meczów na mistrzostwach świata i Europy rozegrał Jacek Krzynówek?
- Wymień zagraniczne kluby, w których grał Jacek Krzyżówek.
Dla trzech szczęśliwców szaliki biało-czerwonych i karty z autografami Huberta Wołąkiewicza!