Nasza rozmowa
Nasza rozmowa
Z Kombą w dżungli
Autor: Michał Bondyra
W Kamerunie spędziła dziesięć niezwykłych lat. Większość w dżungli, wśród Pigmejów Baka. Bez prądu, bieżącej wody, śpiąc w szałasach z liści, żywiąc się tym, co daje las. O życiu i pracy wśród Pigmejów, ich zwyczajach i spotkaniu z Janem Pawłem II opowiada pionierka wśród misjonarzy świeckich, Alicja Kajak-Zięba.
Mungulu
W pigmejskiej osadzie żyje blisko 100 osób. Mieszkają w mungulu, małych domkach z nagiętych prętów drewnianych, pokrytych liśćmi tak szczelnie, że nawet w porze deszczowej do środka nie wedrze się tam kropla wody. Dzikie zwierzęta i owady odstrasza tlące się ognisko. Ono zapewnia też ciepło. Dym bardzo kłuje w oczy. Łzy początkowo ciekną ciurkiem, ale można się przyzwyczaić. Szałasy są niskie, można w nich tylko siedzieć i spać na matach, misternie utkanych z rosnącej w lesie trawy.
Żegnani przez jeli
Pigmejów żywi las. O świcie mężczyźni przygotowują się do polowania. Przed wyprawą, która może liczyć nawet 50 km w jedną stronę i trwać kilka dni, sprawdzają dzidy, kusze, czyszczą małe łuki i dmuchawki, zatruwają strzały. Kobiety gotują im wywar z dzikich bakłażanów, liści koko, owoców. Musi on starczyć za śniadanie. Wyjściu towarzyszy ceremonia. Kobiety wyprawiają swych mężów i ojców pięknym śpiewem jeli. Intonuje go żona najlepszego myśliwego. Przepiękne dźwięki niosą się przez długie kilometry.
Gąsienice jak frytki
Mężczyźni polują na niemal wszystko: antylopy, guźce, warany, węże, niektóre gatunki małp. Jedynie Pigmeje mieli też prawo polować na słonie. Ich mięso jest im konieczne, by przeżyć. Nie robią tego dla przyjemności ani zysku ze sprzedaży kłów. Po drodze dojadają. Znajdą termitierę – schrupią termity, jest pora na gąsienice – upieką na ogniu jak frytki.
Kobiety też nie próżnują. Zbierają w lesie zioła lecznicze, owoce, grzyby, zielone liście, ignamy, pataty, bakłażany, termity i gąsienice. Do perfekcji opanowały też sztukę połowu ryb i krewetek. Blokują gałęźmi i liśćmi z dwóch stron odcinek rzeczki, by później płaskimi wachlarzami z traw wylać wodę. Na dnie pozostają ryby. Zbierają je do koszyka. Wszystkiemu towarzyszy niesamowita atmosfera - mieszanka dyskusji, opowieści i śmiechu.
Historia lasu
Na powrót mężczyzn czeka cała wioska. Ich przybyciu towarzyszy ogromna radość. We wspólnej kuchni w dużym szałasie kobiety w starych blaszanych garnkach gotują i smażą to, co panowie przynieśli z polowania. Ojcowie zajmują się wtedy dziećmi i młodzieżą. Uczą ich historii lasu. Pokazują, jak po drzewie wspina się wąż, jak chodzi goryl, a jak słoń i jak polowali.
Szpital 24 h
W Moulundu, przy granicy z Kongiem, byłam pięć lat. To duża misja: obejmuje 47 wiosek. Przeciętnie 100 km w każdą stronę. Oprócz mnie były siostry zakonne, dwóch księży z Polski i - w zależności od potrzeb misji - polscy misjonarze świeccy różnych zawodów. Przy misji był też ośrodek zdrowia - mały szpitalik, gdzie mieszkali ciężko chorzy z opiekunami. Inni chorzy wracali z lekami do domów. W ośrodku pomagali miejscowi: Aristid, Jeremi i Poul, przyuczeni do pracy w laboratorium, sali zabiegowej i aptece. W szpitaliku pomagało też dwóch Pigmejów: Gallo i Remo.
Dzień zaczynał się o 5.00 wspólnym brewiarzem, potem msza, śniadanie, przychodnia, po obiedzie wyjazd na wioski, by szczepić, leczyć i oczyszczać ujęcia wodne. W szkołach prowadziłam katechezę, a w osadach Pigmejów katechumenat. Do lekarza i szpitala miejskiego jest kilkaset kilometrów. Transport jest drogi, więc przychodnia misyjna staje się szpitalem. Jestem pielęgniarką. Przed wyjazdem przez siedem lat pracowałam w szpitalu. Ale na misjach musiałam działać jak lekarz. Pacjenci przychodzili 24 godziny na dobę. Szli po 20, nawet 30 km. Każdemu trzeba pomóc. W nocy prostsze przypadki załatwiał Jeremi, Aristid lub Poul. Te, które przekraczały ich kompetencje, przekazywali mnie. Schorzenia były różne: od ciężkich postaci malarii, tężca, gruźlicy i groźnych chorób tropikalnych, po powikłania porodowe i różne przypadki chirurgiczne. Jako pielęgniarka nie miałam przygotowania do tak trudnych przypadków, którymi w Polsce i wszystkich krajach rozwiniętych zajmuje się lekarz. Brałam więc książkę medyczną i podejmowałam leczenie, a potem szłam do kaplicy i leżałam krzyżem. Bóg czuwał. Cuda działy się codziennie.
Komba
Pigmeje nazywają Boga imieniem Komba. Wierzą, że stworzył dla nich las i jako ojciec ich strzeże, gdy po nim chodzą. Wierzą w zmartwychwstanie. Według ich tradycji po pogrzebie do zmarłego przychodzą z lasu białe dżdżownice, które okrywają jego ciało. Ruszają się tak silnie, że zaczynają lśnić jak światło i rozgrzewają ciało, przywracając je do życia. Prawda o zmartwychwstaniu Jezusa i naszym była tylko potwierdzeniem ich wiary. Nie znali tylko Jezusa i Boga w Trójcy. Czczą swych przodków, modlą się do nich, wierzą, że po śmierci się z nimi spotkają. Kiedy w Wielki Piątek zrobiłam im adorację krzyża, a oni dopiero poznawali Pana Jezusa, nie mogłam opanować wzruszenia. Mój krzyż misyjny całowali i tulili z taką czułością, jakiej próżno by szukać wśród Europejczyków. Ale nie dlatego, że żałowali cierpiącego Jezusa. Dziękowali Mu, że za nich umarł i teraz mogą godnie żyć. Oni sedno naszej wiary pojęli w kilka tygodni. By wyrazić głębię znaczenia znaku krzyża, poprosili o przetłumaczenie na ich język pełnię prawdy o Bogu. Biskup diecezji zgodził się na propozycję katechumenów pigmejskich i znak krzyża w ich języku brzmi: „Wierzę w jednego Boga, Ojca i Syna, i Ducha św.”
JP2 i swetry
Gdy Pigmeje dowiedzieli się, że do Kamerunu przyjeżdża Papież, koniecznie chcieli się z nim spotkać. Był to ich pierwszy wyjazd do stolicy. Opuszczenie lasu było dla nich bardzo trudne. Zrobili to dla Jana Pawła II w 1995 roku. Podróż do stolicy to olbrzymi koszt. Trzeba było uzbierać pieniądze na duży samochód z przyczepą, który pomieści 150 osób, i benzynę na dwukrotne przemierzenie 1050 km. Wszystko, co upolowali lub zebrali, sprzedawali z pomocą księży na targu. Głównie antylopy i banany. Udało się. Podróż trwała trzy dni. Pigmeje tak bardzo bali się stolicy, że mężczyźni otaczali rodziny kordonem. Dla Papieża zrobiliśmy wielki transparent: „Pigmeje z Moulundu witają Ojca Świętego”. Papież dostrzegł Pigmejów. Nikt się jednak nie spodziewał olbrzymiej paczki z nadawcą „Jan Paweł II, Watykan”. Z niezwykłym entuzjazmem Pigmeje wyciągali z niej… swetry. Papieski prezent miał ich chronić przed zimnem, szczególnie w porze deszczowej. Nie uchronił. Pigmeje traktowali je jak relikwie. Zakładali tylko na największe uroczystości – i w piekącym upale, i w lejącym jak z cebra deszczu.
Wysłuchał i zanotował: Michał Bondyra
fot. R.Woźniak